Maska
Słoneczny piątkowy poranek nie różnił się niczym od słonecznego czwartkowego poranku. Nie było już chyba nic na terenie tego całego gospodarstwa co mogłoby zdziwić lub zainteresować Adama. Mężczyzna zerwał czerwone jabłko z drzewa i zaczął je obracać w rękach.
-Robaczywe –mruknął odrzucając je za siebie.
Nic ostatnio nie było tak jak powinno być. Czuł się zamknięty w ty gospodarstwie i zaczynało mu powoli brakować powietrza.
Piątek minął. W nocy jednak coś go podkusiło, by zajrzeć na strych. Otworzył ciężkie wieko zdezelowanego kufra i wyjął stary album. Nie pamiętał tych ludzi. Kim były uśmiechnięte osoby na zdjęciach? Przecież nigdy wcześniej nie widział tu tego albumu.
Zakręciło mu się w głowie od dusznego powietrza. Z albumu wypadło kolejne zdjęcie, była na nim postać w teatralnej masce z grymasem. Nie wiedzieć czemu schował je do kieszeni.
Poczuł, że w końcu ma dość. Nie miał pojęcia co robi. Ręce same pakowały rzeczy do plecaka i bazgrały pośpiesznie list.
Wybiegł z domu wciągając do płuc łapczywie świeże powietrze. Drzewa szumiały do siebie w swoim języku.
Wszystko wydawało się za ciche. Nagle na niebie pojawiła się pomarańczowa łuna światła. Coś go zaniepokoiło. Przeszedł go silny dreszcz. Biegł przed siebie, nawet się nie oglądając. Płuca zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa,
jednak nie zwolnił. Gwiazdy i księżyc były jedynym źródłem światła, lecz świeciły tak jasno, że w zupełności pozwoliły Adamowi widzieć polną drogę. W końcu stanął przed palącą się chatą. Nigdy wcześniej jej tu nie było.
Gdzie on dobiegł? Rozejrzał się dookoła, jednak znajomy widok gospodarstwa zniknął mu sprzed oczu, jakby nigdy nie istniał. Znowu ogarnęło go poczucie lęku. Dym szczypał go w oczy, nie potrafił powstrzymać łez. Coś go obserwowało.
Czuł na sobie świdrujący wzrok, nie był sam. Zdawało mu się, że słyszał krzyk. Czy ktoś był w chacie? Myśli kotłowały mu się w głowie. Wbiec? Nie wbiec? Ktoś może umrzeć. On może umrzeć. Każda sekunda się liczyła, ale on nie mógł się ruszyć.
Czuł oddech na ramieniu, ale był zbyt sparaliżowany, żeby zareagować. Za późno, zmarnował szansę, żeby ocalić człowieka. Tchórz. Nie był w stanie się poświęcić. Z płomieni wyłoniła się ciemna postać. Czarna. Miała maskę z grymasem,
dokładnie taką jak na zdjęciu. Krzyk przerwał nocną ciszę.
Obudził się. Był przemarznięty, już nie czuł żaru bijącego od palącej się rudery. Rozejrzał się dookoła.
Leżał na ławce przed wieżowcem w środku miasta Jak on się tu znalazł? Zerwał się z miejsca. Dookoła nie było żywej duszy. Dopiero świtało. Poczuł jak kręci mu się w głowie i znowu upadł.
Kolejne miejsce, zimna podłoga, białe ściany bez okien. Miał związane ręce. No tak, kaftan.
Przed nim leżało to samo zdjęcie. Nie potrafił już odróżnić jawy od snu, wszystko zlewało się w jedno. Czy ta izolatka była prawdziwa? Czy to tylko wytwór jego wyobraźni? Coś grzebało w jego umyśle, a on nie potrafił się przed tym obronić.